Dzień piąty
Kontynuując podróżowanie po NSW, zdecydowaliśmy się pojechać na Hyams Beach, oddaloną 250 km od Sydney. Dzięki temu, że chłopak mojej siostry wziął urlop, mogliśmy wybrać się samochodem, co znacznie ułatwiło podróż. Droga w jedną stronę zajmowała ok. 2,5-3 godz. Jadąc przez pasmo Wielkich Gór Wododziałowych, mogliśmy podziwiać uroki różnorodnej Australii, która kojarzona jest głównie z plażami (obliczono, że gdyby codziennie chodzić na inną z intencją odwiedzenia wszystkich plaż, całość zajęłaby... 4 lata!), a mało kto ma świadomość, że sporo tam górzystych terenów (choć są to góry innego typu niż np. Tatry), a środek kontynentu to pustynia. Wiecie, skąd wzięła się nazwa "Wielkie Góry Wododziałowe"? Pasmo zatrzymuje wilgotne powietrze, które napływa od oceanu, sprawiając, że środek kontynentu stanowi właśnie pustynia, a na obrzeżach lądu są dogodne warunki do życia.
The Cliffhanger |
Przez chwilę uciekniemy od geograficznych rozważań :D Godzinę od Sydney znajduje się The Cliffhanger, czyli punkt widokowy, umieszczony na klifie, z widokiem na położoną niżej miejscowość i ocean. Dotarliśmy tam dość wcześnie rano (10-11), więc nie było turystów. Widoki zapierały dech w piersiach, a zdjęcia tego nie oddają :) Spokój, jaki bił od oceanu, zieleń drzew i szybujące nad miasteczkiem Cockatoos sprawiały, że człowiek czuł się jak zahipnotyzowany. Ponieważ mieliśmy dobry widok na ogólne rozplanowanie miasteczka, mogliśmy zauważyć pewną prawidłowość: w każdej, nazwijmy to, osadzie znajduje się teren do uprawiania sportu: stadion do rugby, piłki nożnej czy zielone tereny do krykieta. Sport (tak jak hazard ;)) jest nieodłącznym elementem życia Australijczyków, którzy od małego uczą się pływać, surfować, grać we wspomniane sporty. Czas wolny generalnie spędza się aktywnie - chociażby spacerując na specjalnie wyznaczonych szlakach wzdłuż wybrzeża.
Po chwili zadumy, postanowiliśmy pójść do lokalnej restauracji na śniadanie. Moi kompani zamówili bułki z jajkiem sadzonym i bekonem, a ja postawiłam na pełnoziarnistego tosta z warzywami (wszystko, co mieli pod ręką: sałata, kiełki, marchewka, gotowany burak, pomidor, papryka, ogórek, cebula, plaster ananasa), jajkiem i kurczakiem. Porcje były gigantyczne, a zdjęcie możecie zobaczyć powyżej (dziękuję siostrze za uwiecznienie mojej reakcji xD).
Dzięki Bogu oferowali pojemniki na niezjedzony posiłek, więc przy okazji miałam lunch :D Ale było naprawdę smaczne (polecam gotowanego buraka do kanapek!).
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Po 1,5 godziny byliśmy na miejscu, ale ciężko było nam znaleźć właściwą plażę. Trafiliśmy na Chinaman's Beach, ale po chwili tam spędzonej uznaliśmy, że poszukamy jednak sławetnej Hyams Beach. Była kilkaset metrów dalej, więc po zaparkowaniu auta, ulokowaliśmy się na białym piasku. Chłopak siostry (Australijczyk) był trochę rozczarowany, że ocean na horyzoncie jest ograniczony wysepkami, przez co nie był bezkresny, ale wiadomo - dla mnie to nie był żaden problem :D Piękny kolor, zarówno wody, jak i piasku oraz zimna temperatura oceanu zachęcały do spaceru, na który poszłam z siostrą. Dotarłyśmy do skał, które pięknie porastał mech. Biały piasek przyjemnie masował stopy, a słonko, choć nieco za chmurami, delikatnie ogrzewało nas swoimi promieniami. Mojemu bratu temperatura była niestraszna, więc poszedł się kąpać. My, spacerując brzegiem oceanu, zadowalałyśmy się (no może na początku nie :D) faktem, że fale muskały nasze stopy.
Widziałam części (?) meduz wyrzuconych na plażę, które przypominały przezroczystą galaretkę (nie wolno ich dotykać!), a także zbierałyśmy muszelki. Potem postanowiliśmy typowo poplażować, więc ulokowaliśmy się na piasku. Ponieważ czekała nas długa droga powrotna, po 15 zwinęliśmy się w kierunku Sydney. Zajechaliśmy jeszcze do Wollongong Temple - Świątyni buddyjskiej, lecz nie mogliśmy zwiedzić jej w środku, bo była już zamknięta. Ale pospacerowaliśmy po harmonijnym ogrodzie w azjatyckim stylu, z niewielkim oczkiem wodnym, płaczącymi wierzbami oraz posążkami. Mogliśmy podziwiać świątynie od zewnątrz - precyzyjne zdobienia oraz kolory były zachwycające! Mam nadzieję, że kiedyś będę tam mogła wrócić i zwiedzić je od środka :)
Wollongong |
Potem wróciliśmy już do Sydney i mogliśmy ochłonąć po dniu pełnym wrażeń.
Dzień szósty
Znowu udaliśmy się w Góry Błękitne - tym razem do jaskiń Jenolan (Jenolan Caves), gdzie mieliśmy zarezerwowane zwiedzanie z przewodnikiem. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę w miejscowości Katoomba, znanej już Wam z poprzedniego wpisu. Dalsza droga wiodła przez bush (rozróżnia się tam dwa stopnie odludzia: bush, czyli lasy, pola, oddalone od miasta, pozbawione prądu oraz outback - pustynie w głębi kontynentu, znane z czerwonej ziemi), gdzie co chwila robiliśmy zdjęcia, bo znowu teren nas zachwycił :)
Minęliśmy po drodze 4 rozjechane kangury i 2 wombaty - prawdopodobnie nocą wbiegły na drogę, a kierowca nie mógł zareagować odpowiednio wcześnie (nie ma tam latarni). Wjechaliśmy w las, a droga zrobiła się bardzo wąska i kręta, z jednej strony mieliśmy przepaść, a z drugiej - ścianę skalną. Wiedzieliśmy, że zbliżamy się do celu. Wjazd na parking wiedzie przez tunel, chyba naturalnie wyrzeźbiony w skale, przez co śmiałam się, że nawigacja wiedzie nas przez takie odludzie, że wylądujemy prosto w jaskini :D Wiele się nie myliłam!
Odebraliśmy bilety i udaliśmy się na zwiedzanie Luke Cave - najdłuższej, najbardziej popularnej i zjawiskowej z jaskiń. Ma długość 890 m i 910 schodów. Gdy mój brat to usłyszał, to się załamał, ale dzięki wsparciu sióstr i temu, że te schody wiodły w dużej mierze w dół (a my i tak zatrzymywaliśmy się z grupą co chwilę, by przewodnik mógł nam opowiedzieć o formacjach skalnych) - dał radę (jestem dumna!!!). Zwiedzanie trwało półtorej godziny. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie pokaz świateł z muzyką Metallici w jednej z grót - żółtawo-pomarańczowe światła podkreślały kolejne formacje skalne, przez co miałam wrażenie uczestniczenia w jakimś spektaklu.
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie nietoperze, które latały wysooko pod sufitem. Widzieliśmy także kilka nietypowych "rzeźb" - zrobionych naturalnie - pannę młodą z panem młodym przy torcie oraz złamaną kolumnę (jest to stalagnat, który się przepołowił, a w wyniku osunięcia ziemi jego podstawa nie leży w jednej linii z resztą kolumny), a na końcu podziwialiśmy zielone źródło. Co ciekawe, w jaskiniach nie można palić, jeść i spożywać niczego o intensywnym aromacie bowiem cyrkulacja powietrza sprawia, że zapach utrzymuje się przez wiele tygodni.
Na tym zakończyła się nasza wycieczka w Góry Błękitne.
Co Was zaskoczyło w dzisiejszym wpisie? Które miejsce najbardziej Wam się podobało?
Uwielbiam ten cykl. Tak pięknie i dokładnie wszystko opisujesz, że czuję się jakbym rzeczywiście podróżowała po Australii. wykonałaś na prawdę świetną pracę :)
OdpowiedzUsuńWidoki są prześliczne :)
Tym tostem to przeszli samych siebie :D Jak to w ogóle zjeść? :P Niektórzy śmieją się jak w Ameryce jedzą burgery nożem i widelcem ale to tego tosta w wersji XXXXXL to chyba tylko w ten sposób można się dobrać - ewentualnie rozbierać na czynniki pierwsze :D Gotowany burak do kanapek? NIe musisz mi mówić:) Rok temu jadłam i bardzo mi smakowało :) Fajnie komponuje się również z tahini (na kanapce) :)
Wollongong - jak z bajki :)
Szkoda tych rozjechanych zwierzaków :( U nas w Polsce najczęściej są to jeże i koty a tam kangury :( Swoją drogą trochę ciężko mi pojąć jak rozjechać kangura - przecież on jest sporej wielkości.... chyba, ze tamtejsze auta również są duże.
Niczym Martyna Wojciechowska, haha :P Bardzo się cieszę, że Ci się podoba :)
UsuńTosta rozebrałam na części pierwsze - najpierw wyjadłam warzywa ze środka, a potem złożyłam i jadłam resztę. Inaczej się nie dało :D
Dzięki za propozycję z tahini. Mam w Lublinie, to spróbuję :)
To właśnie taki odpowiednik rozjechanych lisów czy kotów. A kangury były małe - możliwe nawet, że to te wallaby. Te duże występują w głębi kontynentu, na pustyniach, a tam to się człowiek zapuszcza olbrzymimi autami ze specjalnymi zderzakami, żeby nic się nikomu nie stało :)
Żebyś wiedziała - niewiele Ci brakuje ;)
UsuńZawsze jest jakaś metoda :) Nie ma za co - mam nadzieję, że Ci posmakuje ;)
Szkoda tych kangurków - kierowcy powinni być bardziej ostrożni :(
Pisałam w tekście, że nie mają większego wyboru - kangury i wombaty biegają w nocy daleko od miasta, a tam nie ma latarni. Zwykłe światła samochodowe niewiele dają i tak się to kończy - nikt nie robi tego celowo :/ Tak jak u nas są znaki, że na drogę mogą wyskakiwać jelenie, tak tam - że kangury i wombaty.
UsuńA! Zapomniałabym. Rodzice powiedzieli, że paczuszka doszła - kompletnie się tego nie spodziewałam i bardzo Ci dziękuję! Przyjeżdżam w ten czwartek do Lublina, więc zobaczę :)
Wszystko wygląda fantastycznie, ale najbardziej zapadł mi w pamięć wielgachny tost - wygląda przepysznie :))
OdpowiedzUsuńJaskinia bardzo mi się podoba - lubię takie mroczne miejsca, plaża także cudna :))
Gdyby nie było kurczaka (normalnie jest wegetariański, ale ja sobie zamówiłam), to byś była wniebowzięta :D
UsuńI na pewno obydwa miejsca by Ci się podobały :)
Zawsze czekam na te niedzielne wpisy!Nie zawiodłam sie-to poprostu bajka *.* Szkoda mi tylko tych kangurów i wombadow,ale u nich to chyba normalne....
OdpowiedzUsuńWszystko absolutnie mi sie podobało,No i te plaże na 4 lata,,,nic tylko przeprowadzić sie do australii :D
Bardzo się cieszę, że seria tak Ci się podoba! Rozjechane kangury i wombaty to jak u nas lisy, niestety. Nikt celowo tego nie robi (szkoda nie tylko zwierzaków, ale i auta).
UsuńWłaśnie - przed pracą na plażę, posurfować, potem do pracy, z pracy znowu na plażę... ;D
Ale pięknie było w tej jaskini! Jednak tost zrobił na mnie mega wrażenie, to się dopiero nazywa królewskie śniadanie! :D
OdpowiedzUsuńPo jaskini chodziłam z otwartą buzią, a tost był przepyszny! Uwielbiam, jak większość dania stanowią warzywa :)
UsuńNie wiedziałam, że aktywność fizyczna odgrywa tak dużą rolę w życiu Austrilajczyków!Na drugi raz jadę z Tobą i zwiedzamy razem od środka tę świątynię buddyjską ;D Gdy słyszę o nietoperzach to przechodzą mnie ciarki dlatego do tej jaskini raczej bym się nie wybrała ale reszta miejsc jak najbardziej na tak :)
OdpowiedzUsuńWiem już, że drugi raz nastąpi, więc zbieraj kasę :D
UsuńW tej jaskini nietoperze to nic - były daleko i się nas bały. Gorzej było w jednym z parków ze zwierzakami, gdzie weszłam do takiej klatki z myślą, że zobaczę ptaki, a nad głową wisiały mi nietoperze...
Ło matko! Tost gigant :D A zdjęcia przepiękne! Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się odwiedzić Australię :)
OdpowiedzUsuńJak zamawiałam, to myślałam, że dostanę małego tościka z serem i się nim nie najem :P Dobrze, że był naładowany warzywami :)
UsuńŻyczę Ci tego z całego serca :)
Widoki niesamowite, tylko pozazdrościć :)
OdpowiedzUsuńNaprawdę przepiękne miejsca :)
UsuńSuper, że do Hyams Beach mogliście jechać samochodem. Takie podróże zawsze są podwójnie ciekawe, zwłaszcza w obcych miejscach, bo dodatkowo możemy podziwiać krajobrazy, a w Australii jest co podziwiać.
OdpowiedzUsuńA co do porcji w tej restauracji, gdzie wybraliście się na śniadanie - wooow! Nie przejadłabym chyba tego :)
Luke Cave wspaniała. Z chęcią i ja bym zwiedziła. Marzenie... :)
Pozdrowionka cieplutkie :)
Ja mam duży żołądek, ale połowa i tak wylądowała w pojemniku, i była na późny lunch ;D
UsuńMam nadzieję, że się kiedyś spełni :)
Pozdrawiam.
O matko jaka kanapka! Prawie Cię zza nie nie widać xD
OdpowiedzUsuńPlaża wygląda bajecznie :D
Haha, racja! Siostra robiła mi zdjęcie, a siedziała po drugiej stronie stołu :P
UsuńHyams była piękna, ale chyba najbardziej podobała mi się Bondi Beach (za dwa tygodnie ukaże się wpis na jej temat), a potem Shelly Beach (którą zobaczycie w tę niedzielę) :)
Wspaniała relacja i piękne zdjęcia :) A ta kanapka to jakiś kolos ! O matko ! Zjadłaś ją całą ? :D
OdpowiedzUsuńZjadłam całą, ale nie na raz :D Najpierw zjadłam połowę, a drugą wzięłam ze sobą i zjadłam po kilku godzinach :)
Usuń