 |
Idąc Drogą pod Reglami :) Tak, to ja. |
Zarzucę Was dzisiaj kilkoma zdjęciami z mojego spontanicznego wyjazdu z tatą w Tatry :) Decyzja została podjęta w przeciągu pół godziny - wraz z zaklepaniem noclegu - tydzień przed samym wyjazdem. Po prostu okazało się, że mamy środki, żeby gdzieś pojechać, a że dawno w Tatrach nie byłam - i marzyłam o tym, żeby przetestować moją kondycję ;) - wybór był oczywisty. Nie wiedziałam, czy tacie uda się wziąć urlop (dzięki Bogu udało), mama niestety nie miała takiej możliwości. Większa ekipa nie wchodziła w grę - mój brat także musiał pracować, a nie mamy żadnych znajomych, z którymi dobrze czulibyśmy się na górskich szlakach. Po górach najczęściej chodzę z tatą (mama ma problemy z kręgosłupem i od kilku lat w góry nie wychodzi - chyba że w doliny), mamy do siebie zaufanie, znamy swoje ograniczenia, tempo, możliwości. Chodzenie po górach to dla nas przyjemność, a nie rajd czy wyścigi - nie kierujemy się czasami podanymi na mapach czy oznakowaniach szlaków. Czasem idzie się szybciej, czasem wolniej i jest to całkowicie normalne. Poza tym, tacie najbardziej ufam przy schodzeniu - mam lęk wysokości (nie boję się przestrzeni, ale nagłego nachylenia stoków) i bardzo ostrożnie stawiam stopy na kamieniach, czasem potrzebuję silnej ręki taty, która mnie asekuruje i dodaje odwagi :)
Wyjechaliśmy w sobotę rano (o 6), bo do pokonania było 430 km (6 h jazdy). Zatrzymaliśmy się w Figusówce na ul. Oswalda Balzera 23a (polecam! Chociaż może nie powinnam, bo potem będę mieć problemy z zaklepaniem noclegu :P), skąd jest niedaleko do Kuźnic oraz Jaszczurówki. Na Krupówki w jedną stronę są 3 km. W okolicy naszej kwatery można było znaleźć liczne restauracje, sklepy, a także wyciąg narciarski na Nosal. W dniu przyjazdu było pochmurno i padało, temperatura wynosiła ok. 17 stopni. W trakcie jazdy czułam, że bierze mnie przeziębienie - w najgorszym możliwym momencie. Bałam się, że całkowicie się rozłożę, nie będę mogła wyjść na szlaki (pogoda zapowiadała się deszczowa, mglista i zimna) i tak skończy się ten wyjazd. W każdym razie, skoczyliśmy na Krupówki, gdzie zaopatrzyłam się w kalosze (moje trampki przemokły do cna), ciepłe, wełniane kapcie (bo swoich zapomniałam) oraz "zestaw reanimacyjny": wit. C 1000 mg, Theraflu ExtraGrip, Strepsils Intensive, cytrynę, imbir i spirytus kamforowy. Poszliśmy tam także na obiad - rozglądałam się za polecaną przez Anię restauracją "Dobra Kasza Nasza", ale dopiero w drodze powrotnej, już po posiłku, zauważyłam, że znajduje się na początku Krupówek. Dość spontanicznie (i niestety błędnie) poszliśmy na "Domowy obiad" do jadłodajni "Pychotka" (mniej więcej w połowie Krupówek, w głębi między budynkami), gdzie zamówiłam pomidorową oraz pierogi ruskie, a tata placek po zbójnicku. Z góry uprzedzam, że w restauracjach nie robiłam zdjęć, więc musicie polegać na moim opisie oraz opinii :) W każdym razie, pierogi zostały przy mnie wyciągnięte z zamrażarki i przetransportowane w podkoszulku do kuchni, zupa miała kolor czerwony, ale nie powiedziałabym, że było tam coś z pomidora. Tata otrzymał dwa ziemniaczane placki z gulaszem, posypane żółtym serem i jakimś majonezowo-keczupowym sosem oraz zestaw surówek, który przygarnęłam ja. Tata stwierdził, że gulasz był z barana (mięso było jak podeszwa i niezbyt przyjemnie pachniało), a potem czekała go długa posiadówka w toalecie. Surówki były okej - marchewki z jabłkiem nie da się zepsuć, buraczki słodko-kwaśne także były smaczne, ale ogórka zielonego nie tknęłam, bo był mocno rozmoknięty i po prostu się bałam ;) Nie był to najlepszy posiłek i ponownie tam nie zawitamy - Wam także odradzam. Zapłaciliśmy 35 zł.
Niedziela
Po śniadaniu (zjadłam owsiankę z miksu widocznego poniżej - płatki, zmielone orzechy, wiórki kokosowe, chia, jagody goji i trochę żurawiny - wraz z jabłkiem i jogurtem naturalnym - jadłam tak codziennie ;)),

poszliśmy do kościoła na Mszę, a następnie wyruszyliśmy nad Morskie Oko, ponieważ było mgliście i przelotnie padało. Pojechaliśmy do Palenicy Białczańskiej, gdzie zostawiliśmy auto i zaczęliśmy wędrówkę. W jedną stronę zajęło nam to 2 godziny i 15 minut (trochę korzystaliśmy ze skrótów - tata pokonał dwa, ja trzy, a jeden obydwoje pominęliśmy). Podczas spokojnej i monotonnej wędrówki słyszeliśmy w oddali ryk niedźwiedzia, co było niesamowitym przeżyciem :) Zatrzymaliśmy się także przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Martwiła nas nieco pogoda - było ok. 7 stopni Celsjusza, bardzo pochmurnie i wilgotno. Nie było za wiele widoków, jednak ceprów zanadto to nie zniechęcało ;) Pomimo przeziębienia i ropnego kataru, czułam się całkiem dobrze - mocno się spociłam (miałam na sobie kilka warstw ubrań, żeby nie zmarznąć), cały katar "wysmarkałam" i chyba to (wraz z lekami) mi pomogło. Jeśli chodzi o jedzenie na szlaku, to postawiłam na kanapki z pieczoną piersią kurczaka, sałatą i serkiem "Twój smak" z Piątnicy, a do "zagryzki" miałam ogórki kiszone mojej mamy oraz świeże pomidory. Miałam przy sobie także jabłko i banana oraz kawałek Urwisa Bananowego (tego ostatniego zjadłam), ale tak naprawdę uratował mnie termos z gorącą herbatą i imbirem.


Gdy dotarliśmy na miejsce, przez chwilę widzieliśmy Mięguszowieckie szczyty i trochę Morskiego Oka. Zaraz potem nadeszła gęsta mgła (jak mleko) i widoki się skończyły. Chwilę posiedzieliśmy, zregenerowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Szlak jest bardzo łatwy i przyjemny jak na początek - nie ma stromych podejść (prócz skrótów, z których nie trzeba korzystać) czy śliskich kamieni. W całości idzie się asfaltem. Jedynie długość (18 km w dwie strony) może trochę zniechęcać i wymagać kondycji, ale wszystko jest do zrobienia - kwestia tempa i siły umysłu :) Po marszu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i zadumę przy Wodogrzmotach Mickiewicza.

Po dotarciu do Zakopanego, poszliśmy na obiad do restauracji niedaleko naszej kwatery - nazywa się
"Marzanna" i serwuje domowe, świeże posiłki. Nie za wiele tam się znajdzie potraw, które byłyby uzdrowione, ale ważne, że wszystko było świeże i smaczne. Ponieważ nie mieli pierogów ruskich, zamówiłam (dość pochopnie) naleśniki z serem i śmietaną oraz pomidorową. Zupa była przepyszna, niewiele jej brakowało do tej mojej mamy :) Czuć było, że wywar sporządzony został na jarzynach, a zaprawiona była śmietaną. Naleśniki nie należały do dietetycznych dań - podsmażane (chyba) na maśle, nadziane białym serkiem z cukrem i polane obficie śmietaną (oczywiście - z cukrem)... Niemniej jednak wierzę, że takim szlakiem i tak na nie "zasłużyłam" :P Były naprawdę bardzo dobre, chociaż dla mnie za słodkie (i brakowało mi do niej surówki - marchewki z jabłkiem lub selera z rodzynkami :(). Tata zamówił kotleta z piersi kurczaka z ziemniakami i zestawem surówek. Wszystko mu bardzo smakowało, kotlet był świeżo usmażony, ale nie jak podeszwa ;) Zapłaciliśmy 33 zł.
Poniedziałek

Wilgotność wynosiła chyba 100%, było 10 stopni i bardzo mgliście. O wyjściu na szlak nie było mowy. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy na Słowację. Wymieniliśmy na Krupówkach pieniądze i pojechaliśmy do Popradu. Tam było sucho i bez mgieł, jednak nie wybraliśmy się na szlak, a na spacer po centrum (oraz sklepach :P). Upolowałam "kilka" dobroci (o czym w dalszej części wpisu), kupiłam prezent dla sąsiadów, mamy i kolegi taty, i wróciliśmy do Polski. Poszliśmy na obiad do restauracji
"Dobra Kasza Nasza" (ul. Krupówki 50 F). Zamówiłam rosół z lanymi kluseczkami (za ok. 7,50 zł), herbatę z cytryną (5 zł) oraz kaszę jęczmienną z pomidorami, cebulką i koperkiem, a do tego sos czosnkowy i surówkę z białej kapusty z ogórkiem (20,50 lub 21,50 zł). Tata zamówił kwaśnicę (8,50 zł) oraz kaszę gryczaną z boczkiem, cebulką i suszoną śliwką, a do tego marchewka z jabłkiem i sos chrzanowy (także 20,50 zł). Zdjęć oczywiście nie mam, ale odsyłam do
posta Ani. Tacie kwaśnica bardzo smakowała, mój rosół to nie było nic innego jak kostka rosołowa z marchewką i lanymi kluskami. Z sosów obydwoje zrezygnowaliśmy (mój był majonezowy i z takim sztucznym posmakiem czosnku - coś jak Heinz i inne takie ;)), ale z kasz i surówek byliśmy baaaardzo zadowoleni - kasze były gorące, idealnie doprawione, nie za słone, nie "przetłuszczone". Lokal miał przemiłą obsługę i atmosferę :)
Wtorek
Dzień zero, bowiem zdecydowaliśmy się wejść na Halę Gąsienicową (1514 m n.p.m.) oraz Czarny Staw Gąsienicowy (1620 m n.p.m.). Wiem, wiem, dla wielu to "niskie" cele i nic spektakularnego, ale były to pierwsze szlaki tak wysokie w moim życiu :) Wybraliśmy wariant przez Boczań, o którym czytałam, że jest nieco bardziej umiarkowany jeśli chodzi o stromość podejścia w porównaniu z tym przez Dolinę Jaworzynki. Rano było troszkę pochmurno oraz mgliście - po poprzednim dniu także mokro, ale nie padało. Wychodząc na szlak spodziewałam się ślizgawki, wody i błota - tak też właśnie było, ale w okolicy Boczania zaczęło się wypogadzać, a zza drzew ujrzeliśmy promienie słońca, niebieskie niebo oraz zieloną halę Kalatówki :) Pokrzepieni tym widokiem, szliśmy dalej, a gdy osiągnęliśmy Skupniów Upłaz (który ku naszemu zdziwieniu nie okazał się płaski :D), naszym oczom ukazała się przepiękna panorama. Sami zobaczcie na zdjęciach - coś niebywałego, zapierającego dech w piersiach. Zatrzymaliśmy się na przerwę - tata zjadł śniadanie, a ja nie mogłam się napatrzeć na Nosal i okoliczne szczyty.


Kolejnym przystankiem była Przełęcz między Kopami (1490 m n.p.m.), gdzie szlak niebieski (przez Boczań) spotyka się z żółtym (przez Dolinę Jaworzynki). Zjedliśmy i poszliśmy dalej. Musieliśmy się wspiąć troszkę wyżej, a potem czekała nas droga w dół na Halę wśród kosodrzewiny. Idąc do Murowańca, dostrzegłam orła, który krążył nad okolicznymi szczytami. Majestatycznego, szybował w poszukiwaniu swojej ofiary (jak to drapieżnik). Zaczęło się chmurzyć. Do schroniska dotarłam cała mokra (na szczęście tylko od potu :D), znowu zjedliśmy (wydaje się, jakbyśmy robili to co chwilę :D), uzupełniłam termos gorącą wodą (świetny pomysł TOPRu - pierwszy raz z tego skorzystałam, wcześniej nie miałam pojęcia, że istnieje taka możliwość; może dlatego, że chodziłam latem, gdy było ciepło ;)) - niestety moja butelka z wodą była tak zimna, że nie mogłam z niej pić, bo rozwaliłabym sobie gardło. Po odpoczynku poszliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy. Szlak wznosił się umiarkowanie, wśród kosodrzewiny, ale w drugiej połowie stał się bardziej stromy, głazy większe i mniej stabilne, a z jednej strony była otwarta przestrzeń. Idące wycieczki szkolne (chmara!) nie ułatwiały wędrówki w (jak dla mnie) trudnych warunkach jeśli chodzi o stabilne podłoże - zwłaszcza, że większość szła z telefonami umieszczonymi na "selfie sticks" i narzekała, że nie ma Internetu. Gdy osiągnęliśmy Czarny Staw Gąsienicowy, mieliśmy kilka chwil na zrobienie zdjęć, a następnie naszła tak gęsta mgła, że wydawało się, że stoimy nad brzegiem bezkresnego oceanu - pomimo otoczenia stawu szczytami Orlej Perci ;) Stamtąd można już było iść tylko na Zawrat lub Karb.

My zawróciliśmy. Zmęczenie w nogach dawało o sobie znać (nie takie kondycyjne, ale głębokie, mięśni). Droga powrotna zajęła nam dłużej niż przewidziały drogowskazy TPNu - głównie za moją sprawą, bowiem dla mnie schodzenie jest o wiele cięższe niż wchodzenie (mam lęk przed spadkami terenu i idę wtedy wolno, ostrożnie stawiając stopy, by się nie poślizgnąć). Chyba najcięższy był odcinek pod sam koniec, ostatnie 15 minut (od momentu złączenia się naszego szlaku z zielonym, który szedł z Nosalowej Przełęczy) - było dość stromo, wiele mokrych, śliskich i błotnistych kamieni, a mięśnie i stopy dawały o sobie znać. Ale dotarliśmy bezpiecznie do Kuźnic, skąd busem podjechaliśmy do ronda (gdzie zbiegały się ulice Droga do Olczy, Karłowicza i Oswalda Balzera) i poszliśmy na obiad - ponownie do "Marzanny". Znowu wzięłam zupę pomidorową, racząc się także pierogami ruskimi i zestawem surówek, a tata - wielkim schabowym z ziemniakami oraz także surówkami :) Wszystko było bardzo pyszne. Po powrocie do pokoju i ogarnięciu się, pojechaliśmy do centrum Zakopanego i wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę, by pocieszyć oczy widokiem zachmurzonych szczytów.
 |
Droga powrotna - Przełęcz między Kopami i ciepła herbata z imbirem, która nie raz ratowała mnie z opresji (i zimna :P) |
Środa
Po dość forsownym wysiłku dnia poprzedniego (na skurcze łydek pomogła gorzka czekolada 86%, banany, sok pomidorowy oraz maść :D), postanowiliśmy, że przejdziemy się po dolinach. Ponieważ popadywało, wybraliśmy Kościeliską oraz Strążyską. To nie był mój dzień - humor "Nic mi się nie chce", intensywny ból głowy (tabletka Apapu, kupiona w schronisku za 2 zł pomogła) i deszcz sprawiły, że chciałam jak najszybciej zakończyć wędrówkę i nie umiałam cieszyć się górami. Ale po osiągnięciu schroniska na Hali "Ornak" wszystko ustało - tym bardziej, że usłyszeliśmy ponownie ryk niedźwiedzia :)
 |
Dolina Kościeliska |
 |
Zdjęcie niewyraźne ;) Właśnie tak ratuje się ból głowy - ciepłą herbatą z cytryną w schronisku, do tego Apap i można iść dalej ;) |
 |
Dolina Strążyska |
Choć chmury przesłaniały widoki, spokój, jaki panował w dolinie udzielił się także i nam. Było dość wcześnie, więc jeszcze nie zmąciły go liczne wycieczki, które napotkaliśmy w drodze powrotnej. Kupiliśmy w bacówce po małym, wędzonym oscypku - jeszcze ciepłym, rozpływał się w ustach :) I po dotarciu na parking, pojechaliśmy pod skocznię narciarską w Zakopanem. Stamtąd, Drogą pod Reglami, udaliśmy się do Doliny Strążyskiej. Nogi dawały mi się we znaki - w sumie zrobiliśmy 26 km pieszo. Znowu dopadł nas deszcz, a piękny Giewont przesłoniły chmury.
 |
Owce przy Drodze pod Reglami |
Po powrocie do samochodu pojechaliśmy na Krupówki, gdzie poszliśmy na obiad do "Dobrej Kaszy Naszej" - zamówiłam to samo, co Ania we wspomnianym wpisie (kaszę jęczmienną z kukurydzą i brokułami, ale surówkę z selera z rodzynkami), a tata kwaśnicę. Nie zawiedliśmy się i było naprawdę pysznie :)
To już był koniec naszego pobytu w Zakopanem. Temperatura z każdym dniem spadała i we czwartek rano był tylko 1 stopień Celsjusza, a na dachach leżał śnieg. Kupiliśmy rano oscypki na Krupówkach i wróciliśmy do domu - bardzo usatysfakcjonowani i z apetytem na więcej wędrówek :) Mamy zamiar wrócić tam w lipcu, kiedy pogoda będzie łaskawsza jeśli chodzi o piesze górskie wyprawy.
Nie sądziłam, że takim problemem może być znalezienie dobrego pieczywa - większość chlebów to były pszenne białe buły z karmelem, udające żytnie chleby. Ale mój tata znalazł "Sklep cynamonowy" na ul. Droga do Olczy, gdzie można było znaleźć naprawdę pyszne pieczywo na zakwasie :) Oprócz tego, batony Lifebar (po 5,50 zł/sztuka), czekoladę mleczną Wawel bez cukru, czekolady gorzkie oraz kokosową Surovital (gorzkie - 9,50 zł/sztuka, kokosowa - 8,50 zł/sztuka) oraz z tej samej firmy bakalie (rodzynki kosztowały 4,50 zł! a orzechy w okolicy 8-10 zł; były dużo tańsze niż te, które kupowałam w Carrefour). Oprócz tego widziałam brazyle i migdały w kokosowej czekoladzie Surovital w białym pudełku - ale ich nie kupiłam, bo cena (18-19 zł) była zbyt wysoka. Widziałam także mleka roślinne firmy Natumi za 8-10 zł/litr oraz jogurty Sojade i produkty bezglutenowe. Zachwycił mnie także szeroki asortyment herbat, które kosztowały od 3,50 do 5,50 zł za paczuszkę.

Ja zdecydowałam się kupić czarną herbatę z wanilią, czarną herbatę "jagodowa polana" (z jagodami, jeżynami i liśćmi malin - obłęd!) oraz zieloną sencha z ananasem i wanilią, a także kokosowego Lifebar'a i czekoladę kokosową od Surovital :) Kupiłam także owocowe chrupki kukurydziane od Sante - Jazzy bites - w wersji truskawkowej i bananowej.
Natomiast na Słowacji zaszalałam...

W sklepie ze zdrową żywnością kupiłam batony beond (2 euro/sztuka) - kakaowy i kwaśną wiśnię. W Tesco, oprócz Studentskich, których nie ma na zdjęciu (prezenty dla sąsiadów i znajomych :)), kupiłam 50-gramową mleczną czekoladę Orion bez cukru (za 99 centów) i VeggieProtein (niewiele ponad euro). W DMie dorwałam RawEnergy w wersji z kawą i nerkowcami oraz sezamka z syropem z agawy, siemieniem lnianym i cukrem trzcinowym, a także daktylowy krążek z pekanami i kokosem oraz kakaowy vivo bar. W zwykłym spożywczaku kupiłam gorzką czekoladę 86% oraz mieszankę herbatek owocowych Pickwick. W innym sklepie ekologicznym kupiłam batona proteinowego (granatowy pod vivo bar) oraz jakiegoś pralinowego, jeden prezent oraz Raw Energy w wersji z nerkowcami i morelami (za 1 euro i 8 centów!!! Tylko jedna sztuka była :(). W eko sklepach widziałam także czekolady Vivani oraz Zotter Laboco 100%. Słowacy mają także wiele słodyczy z fruktozą, ale rzadko sięgam po takowe, więc się w nie nie zapatrzyłam. No, z głodu nie zginę, mam co jeść do końca roku :D
Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was tak obszerną relacją. Jeśli macie do polecenia jakieś konkretne miejsca w Zakopanem, fajne miejscowości na Słowacji lub piękne szlaki - piszcie koniecznie w komentarzach, Wasze sugestie przydadzą mi się na przyszły rok :)