środa, 30 listopada 2016

Ekspresowy serniczek a'la tiramisu - bez żelatyny i agaru

Moja ciocia, u której mieszkam podczas roku akademickiego, kilka lat temu przekazała nam przepis na sernik na zimno a'la tiramisu. Bazował na serkach homogenizowanych waniliowych, margarynie roślinnej, mleku w proszku (pełnym), żelatynie, cukrze, biszkoptach i kawie rozpuszczalnej. Pamiętam, że gdy pierwszy raz go przyrządziła, zniknął natychmiast :) A ja zakochałam się w połączeniu lekko słonego mleka w proszku z serkiem homogenizowanym. Deser nie należał, oczywiście, do najzdrowszych, niemniej jednak był jednym z moich ulubionych.
Po latach postanowiłam go przyrządzić w uzdrowionej wersji, którą mam przyjemność dzielić z Wami :) Zrezygnowałam z margaryny, cukru i słodzonych serków oraz biszkoptów. Pełne mleko w proszku zastąpiłam tym odtłuszczonym. Pomyślałam, że pójdę krok dalej (a właściwie to pójdę na łatwiznę, bo nie muszę babrać się w rozpuszczanie i studzenie żelatyny) i zagęszczę wszystko siemieniem lnianym. Efekt? Bardzo sycący deser, który w smaku NICZYM nie różni się od jego niezdrowej wersji. Można? Można :)

Składniki (2 kokilki):

  • 150 g serka naturalnego homogenizowanego (u mnie Bieluch Lekki, sprawdzi się także President)
  • 5 g mleka w proszku instant odtłuszczonego (najlepiej niegranulowanego)
  • erytrol/ksylitol/stewia/miód lub coś innego do posłodzenia - wedle smaku
  • kilka kropel aromatu waniliowego
  • kilka kropel soku z cytryny
  • łyżeczka odtłuszczonego siemienia lnianego
  • 8 małych biszkopcików bez cukru (użyłam Mamut)
  • do nasączenia: dwie łyżeczki kawy zbożowej Inka (można użyć rozpuszczalnej) + łyżka wody
  • do podania: kakao naturalne
Serek mieszamy z mlekiem w proszku, substancją słodzącą, aromatem waniliowym, sokiem z cytryny. Na dno kokilek układamy po 4 biszkopty (jeśli nam się nie mieszczą - można swobodnie połamać), które nasączamy kawą zbożową. Serek mieszamy z siemieniem lnianym i od razu wykładamy na biszkopty. Całość posypujemy ciemnym kakao. Odstawiamy na 15 minut (lub dłużej), żeby siemię wciągnęło wilgoć.
Smacznego!

poniedziałek, 28 listopada 2016

Bombus, baton RawEnergy, Cashew & Coffee - Recenzja


Przyszedł czas na recenzję Bombusów niedostępnych w Polsce, ale możliwych do kupienia u naszych południowych sąsiadów. Wariant Kawa & Nerkowce zakupiłam w słowackim DMie (korzystając z promocji, gdzie za 3 batony dałam 3€).
Produkt należy do bezglutenowych, nie zawiera także cukru, nadaje się także dla osób na diecie wegańskiej i paleo.
Wiecie już z recenzji kawowej Dobrej Kalorii, że nie jestem fanką tego napoju, a i słodkości w tym smaku mi nie podchodzą (bo zazwyczaj łączy się go z nutą alkoholową, której nie cierpię)... Ale po pozytywnym odbiorze wspomnianego polskiego łakocia, byłam optymistycznie nastawiona do czeskiego odpowiednika.

Wygląd
Baton zamknięty jest w beżowym opakowaniu, który kolorem odpowiada nerkowcom. Szata graficzna jest charakterystyczna dla całej serii. Z prawej strony, obok napisu, widnieje śliczny rysunek orzechów i ziaren kawy, tył - standardowo - wieńczył skład i tabele kalorii. Po otwarciu dociera do mnie subtelny aromat kawy z nutą karmelową, co jest zasługą użycia daktyli. Zapach nie jest tak nachalny jak podczas porannego parzenia tego trunku. Dla jego miłośników może to być wada - dla mnie była to zaleta, bowiem idealnie współgrała właśnie z nutą toffi. W ciemnobrązowej baryłce (co jest zasługą głównego dodatku) wyjątkowo mocno i nieregularnie przebijają duże, jasne plamki - to nerkowiec! Jego spora ilość optymistycznie nastrajała do spróbowania. Ulepek był dość plastyczny (jak lekko rozgrzana plastelina), ale absolutnie nie przeszkadzało to w konsumpcji.
Smak
No, przejdźmy do konkretów :D Daktyle były idealnie miękkie, dlatego nadały batonowi konsystencji krówki ciągutki. Nerkowiec nie był prażony, co przejawiało się tym, że nie chrupał pod zębami, a idealnie rozpływał się w ustach. Dzięki temu RawEnergy zyskało nieco maślanego posmaku. A kawa? Wyczuwalna, ale nie za mocno i nie za lekko - idealnie wyważona, zgrała się z naturalnym karmelem w postaci daktyli. Całość stanowiła przepyszną konsystencję, choć dla mnie za słodką (pomimo wzrostu progu zasłodzenia). Na raz byłam w stanie zjeść ok. 1/3, ale - dzięki temu - idealnie zaspokoi chęć na cukier. Moim zdaniem to najlepszy Bombus z serii RawEnergy!

Skład: daktyle (65%), nerkowce (33%), kawa (2%)
Kaloryczność: 403 kcal/100 g (202 kcal/baton 50 g)
Dostępność: DM (Słowacja)
Ocena: 5,5/6
Inne warianty smakowe: Peanuts&Dates, Cocoa & Cocoa Beans, Coconut & Cocoa, Maracuja & Coconut, Apple & Cinnamon, Apricot & Cashew

Wpis niesponsorowany. Produkt kupiłam samodzielnie.

niedziela, 27 listopada 2016

"Smakując Australię" - relacja z podróży do Australii (cz. III)


Dzień czwarty
Nie samym Sydney Australia stoi ;) Czas zagłębić się w inne tereny Nowej Południowej Walii. Od tego dnia moja siostra miała urlop, więc mogliśmy spędzić czas razem. Wykupiła nam wycieczkę autokarową przez Groupon z firmą AAT Kings w Góry Błękitne (Blue Mountains) do Scenic World. W drodze powrotnej do Sydney mieliśmy także zahaczyć o Featherdale Wildlife Park.
Zbiórka była o 8 rano na Harrington Street niedaleko The Rocks, znanego już Wam z poprzedniego wpisu. Chcąc nie chcąc, znowu musieliśmy się zwlec rano z łóżka (chociaż jet lag już nam nie doskwierał - a przynajmniej mnie) i dojechać na miejsce. Okazało się, że większość grupy to emeryci i renciści (ku uciesze mojego brata, bowiem oznaczało to wolne tempo chodzenia, a ku rozpaczy mojej i siostry, bo lubimy się żwawo ruszać ;)). Naszym kierowcą i jednocześnie przewodnikiem był John, który świetnie opowiadał o historii miejsc, które mijaliśmy, o przyrodzie i różnych ciekawostkach oraz legendach (nie wszystkie pomnę, ale mam nadzieję, że mi to wybaczycie :)).
 Scenic World mieści się dwie godziny drogi od Sydney (100 km), niedaleko miejscowości Katoomba. Jechaliśmy komfortowym autokarem autostradą, mijając starodawne, małe miasteczka (jakże inne od dużego, nowoczesnego Sydney) z typowymi sklepikami pod zadaszeniem (jak z amerykańskich filmów o dzikim zachodzie :D). Ale skąd nazwa Blue Mountains? Oczywiście, pochodzi od poświaty, za którą skrywają się góry. Wydaje się, jakby były granatowe, a to za sprawą... parujących olejków z drzew eukaliptusa, które mieszają się z parą wodną, tworząc coś na kształt roztworu koloidalnego, załamującego i rozszczepiającego promienie świetlne. Dlatego góry wydają się błękitne.
Scenic World powstało w 1958 roku. Jest to swego rodzaju park, który mieści w sobie dolinę porośniętą lasem tropikalnym (na dół można zjechać niebieską kolejką linową lub czerwoną kolejką wąskotorową). Na dole wytyczone są trasy spacerowe w 3 wariantach: 10-minutowy (od stacji niebieskiej kolejki do stacji czerwonej), 30-minutowy oraz 50-minutowy. Na górze pomiędzy dwoma wzniesieniami rozpięta jest żółta kolej liniowa. Stamtąd można dojść do Echo Point (punkt widokowy - nazwa wzięła się właśnie od echo, które niesie się po górach) oraz Three Sisters (naturalnie wyrzeźbionych skał, przypominających trzy głowy).
Po dotarciu na miejsce, musieliśmy wykupić bilet na kolejki (wszystkie 3 kosztowały 39$ od osoby; jedna - 19$; w ramach biletu można jeździć nimi, ile się chce podczas jednego dnia). Następnie okazało się, że nie musimy chodzić zwartą grupą - mamy się jedynie stawić na parkingu o wyznaczonej godzinie. Wydawało nam się, że dwie godziny wystarczy na zobaczenie wszystkiego w Scenic World, ale niestety, czas był za krótki. Postanowiliśmy, że przejedziemy się żółtą kolejką, co trwało 10 minut. Podłoga w kabinie była przeszklona, więc idealnie widać było las pod naszymi stopami, ale także wodospad, który znajdował się niedaleko nas. Po dotarciu do drugiej stacji, udaliśmy się na pieszą wędrówkę do Echo Point. 

Szlak nie był zbyt wymagający (było kilka fragmentów obejmujących schody), bardzo wygodny (ubitą ziemię gdzieniegdzie wzmocniono drewnianymi, kamiennymi lub metalowymi konstrukcjami) i trwał 30 minut. Szliśmy częściowo lasem, który w niektórych momentach się przerzedzał, ukazując zapierającą dech w piersiach przestrzeń. Widzieliśmy w gąszczu wiele papug (King Parrot, Lorikeet i Cockatoos), a czyste, rześkie powietrze (temperatura wynosiła ok. 17 stopni) i promienie słońca dodatkowo umilały wędrówkę. Po dojściu na Echo Point, naszym oczom ukazały się Three Sisters w pełnej krasie. Nazywają się: Meehni (922 m n.p.m.), Wimlah (918 m n.p.m.) oraz Gunnedoo (906 m n.p.m.). 
Przeszklona podłoga żółtej kolejki
Warto zaznaczyć, że na Echo Point można dojechać autokarem - co wiele grup turystycznych robi. Po krótkiej sesji zdjęciowej, zdecydowaliśmy, że nie idziemy do samych sióstr (co zajęłoby nam 15 minut w jedną stronę), lecz wrócimy do żółtej kolejki, przejedziemy do stacji bazowej, następnie na dół niebieską i po krótkim, 10-minutowym spacerze wjedziemy na górę czerwoną kolejką.
Po lewej - las deszczowy; Po prawej - niebieska kolejka

Zjazd trwał 3 minuty, a przed nami przepięknie rozpościerał się widok na Jamison Valley.  Las na dole faktycznie przypominał nieco tropikalny bush - wiele było palm i niskopiennych roślin, tworzących razem gęstwinę. Szło się po drewnianym pomoście, więc nie było ryzyka, że nadepniemy na jakieś dzikie zwierzę, które czai się w krzakach, by nas pożreć ;) Przeszliśmy obok wylotu kopalni węgla, gdzie na pamiątkę umieszczono figurki (chyba z brązu) i doszliśmy do stacji. Czerwona kolejka wąskotorowa pnie się ostro pod górę (pod kątem 52 stopni), co stanowi nie lada atrakcję zwłaszcza dla wycieczek szkolnych. Siedzenia wewnątrz pojazdu są specjalnie skonstruowane tak, że jadąc pod górę, zapieramy się kolanami o oparcia przed nami - dzięki czemu nie spadamy w dół. Mojemu bratu najbardziej się podobała ta wersja kolejki, a ja myślałam, że oprócz wysokości, będzie również prędkość - niczym w lunaparku - a ta okazała się być przeciętna (na pewno nie zawrotna ;).

Przy kopalni
Następnie udaliśmy się razem z naszym przewodnikiem - Johnem - do miasteczka Leura na lunch. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się w kolejnym punkcie widokowym, gdzie nasz kierowca opowiedział nam, dlaczego wśród gęstwiny lasu widać specjalnie porobione szlaki. Okazało się, że olejki eukaliptusa są łatwopalne, więc w razie pożaru ogień rozprzestrzenia się z ogromną prędkością. Dlatego w niektórych miejscach wycięto specjalne drogi dla strażaków, dzięki którym mogą z łatwością dostać się do ognia i ugasić go w zarodku. Nie zawsze się to jednak udaje (słyszymy wielokrotnie o niszczącej fali pożarów w Australii), jednak tamtejsza flora dość szybko jest w stanie się odbudować. A! W lesie nie można także palić papierosów - kara za to wynosi... 30 tys. $ (90 tys. zł).
Lunch zjedliśmy w restauracji Loaves and the Dishes, gdzie jako klienci AAT Kings mieliśmy 10% zniżki. Zamówiłam Chicken Fritattę z dynią, szpinakiem i pomidorami oraz sałatką, siostra - Portuguese style Burger (grillowany kurczak, majonez, sos peri peri, sałatą i pomidorem), a brat - Blue Mountains Burger (wołowina, sos bbq, karmelizowana cebula i warzywa). 
Chicken Fritatta

 Po lewej - Blue Mountains Burger; Po prawej - Portuguese Style Burger

Moja fritatta była smaczna - słoność fajnie została zbalansowana słodyczą dyni. Pomidor, co prawda, smakował trochę jak nasze jesienne, ale nie ma co narzekać ;) Mojej siostrze burger bardzo smakował, a brat był rozczarowany suchością wołowiny w jego kanapce.
Kwiecista Leura
Po lunchu przeszliśmy się po małym miasteczku, które skąpane było w wiosennym słońcu i pięknych kwiatach. Nie mogłam się oprzeć i zrobiłam kilka zdjęć - zwłaszcza dla mojej mamy, która uwielbia roślinność :) Następnie autokarem udaliśmy się w drogę powrotną do Sydney, a następnym punktem postojowym był Featherdale Wildlife Park. Po dotarciu na miejsce okazało się, że temperatura jest zupełnie inna niż w górach (28 stopni), ale bynajmniej mi to nie przeszkadzało :) 

Kolczatka

King Parrot

Diabeł tasmański
Wraz z biletami, otrzymaliśmy książeczkę, na której mogliśmy stawiać stemple - zapełnienie tej książeczki ponoć gwarantowało, że zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje parku. Jak się okazało przy wyjściu, obok siebie stały stanowiska ze wszystkimi stemplami, więc spokojnie można było odpuścić sobie robienie ich w trakcie zwiedzania ;) Oczywiście, nie musicie tej książeczki wypełniać - jest to głównie atrakcja dla dzieciaków (i dla mnie :P).
Pierwszy raz karmiłam kangury! Jedzenie dla nich kosztuje 2$ - otrzymujemy suchego wafla do lodów, który jest wypełniony sianem i jakimiś bliżej niezidentyfikowanymi chrupkami. Bałam się, że kangur wygryzie mi dziurę w ręce, ale okazał się bardzo przyjaznym zwierzęciem :) Bardzo często jest tak, że kangur zabiera z ręki jedzenie i zajada je swoimi łapkami (jak człowiek!), ale zdarza się, że je prosto z naszej otwartej dłoni (ważne, żeby była płaska, nie tworzyła zagłębienia - jeśli dajemy bardziej sypki prowiant). Nie można ich dokarmiać własnym jedzeniem!
Oprócz kangurów, widzieliśmy psy Dingo, diabły tasmańskie, wieeele papug, ptaków, bocianów, ale także emu, wombaty, kolczatki i misie koala (które okazały się niezbyt pachnące ;)). 
John zaoferował nam krótką wizytę w parku olimpijskim, z czego chętnie skorzystaliśmy i po zrobieniu kilku zdjęć, podrzucił nas na stację, skąd promem udaliśmy się w drogę powrotną do centrum Sydney.
W wiosce olimpijskiej

Centrum Sydney - City

Sydney Opera House z promu na rzece Parramatta
 Płynęliśmy rzeką Parramatta. Nazwa wzięła się z języka aborygeńskiego (plemienia Darug) i oznacza "miejsce, gdzie żyją węgorze". Przy zawrotnej prędkości, konieczne było założenie kurtki, bo wiatr hulał i przeszywał na wskroś :D Na początku płynęliśmy przez przedmieścia Sydney, ale pod koniec rejsu widoki były przednie - widzieliśmy City (z dominującą Westfield Tower), a następnie naszym oczom ukazała się Opera (obok której przycumowaliśmy - na Circular Quay) oraz Harbour Bridge w promieniach popołudniowego słońca. Miasto od tej strony to zupełnie inne doświadczenie i warto się na nie skusić - długo pozostanie w mojej głowie :)
W ten sposób zakończyliśmy nasz dzień.

Co myślicie o Górach Błękitnych? Jakiego zwierzaka chcielibyście najbardziej zobaczyć na żywo?

piątek, 25 listopada 2016

Cocofina, baton Kokos & Makaroniki - Recenzja

 Przyszedł czas na najmniej zdrową wersję batoników od Cocofina, które otrzymałam. Przyznam się szczerze, że podchodziłam do niego jak do jeża... I nadal nie będę kłamać, że jest on super zdrowy, bo na drugim miejscu w składzie jest golden syrup (czyli po prostu syrop cukrowy - a jak wiecie, staram się go raczej unikać), a na końcu maltodekstryna. Niemniej jednak, spróbowałam i na wstępie napiszę jedno - żałuję, że zamiast tych dwóch składników nie ma zdrowszych alternatyw!

Pierwsze wrażenie
Nie jest to daktylowy ulepek, a na pierwszym miejscu w składzie znajdują się wiórki kokosowe. To one dominują - w smaku, wyglądzie i teksturze, ponieważ są podstawą batonika. Od razu do mojego nosa dolatuje przepysznie rajski aromat kokosa - przyznam szczerze, że nigdy takiej woni nie czułam, dopóki nie otrzymałam produktów Cocofina. Aromat jest tak silny (ale naturalny), że myślę o nim cały czas :) Lekko złocisty kolor zawdzięcza wspomnianemu syropowi. Nie dostrzegam w wyglądzie płatków owsianych. Bloczek jest zwarty, ale nie tak jak daktylowe czy figowe batony, więc pod wpływem nacisku na pewno by się połamał (chociaż - przetrzymał podróż z Anglii do Polski ;)). Nie stanowił oporu dla noża, chociaż nie powiem, żeby w niego wszedł jak w masło.

Bounty - tylko czekolady brak!
Już na samą myśl o tym kokosowym aromacie ślinka mi leci! Tekstura jest lekko klejąca, a wiórki przyjemnie chrzęszczą pod zębami. Słodycz jest umiarkowana (chociaż nie tak jak np. w Urwisie Jabłkowym czy batonie Dobra Kaloria Śliwka & Ziarna), ale nie jestem w stanie zjeść więcej niż połowę na raz (to dobrze :P). Kokos jest bardzo intensywny, ale nie sztuczny ani zwietrzały - to świadczy o rewelacyjnej jakości. Nawet mogłabym określić go jako maślany ;) Płatków owsianych absolutnie nie czuję, co nawet nie przeszkadza mi w odbiorze batonika. Całość jest pyszna i przypomina wnętrze Bounty - tylko w znanym batonie wiórki są chyba bardziej rozdrobnione. Jest naprawdę pyszne i polecam, raz na jakiś czas, podelektować się smakiem :)


Skład: Kokos 41%, golden syrup, płatki owsiane 11%, maltodekstryna
Kaloryczność: 462 kcal/100 g (162 kcal/batonik 35 g)
Cena: 4,5 £ - 3 sztuki
Dostępność: Strona producenta
Ocena:

  • smak: 6/6
  • skład: 3/6 (golden syrup :( )
Inne warianty smakowe: kokos & daktyle, kokos & kakao

Wpis sponsorowany. Współpraca nie ma wpływu na rzetelność recenzji.

środa, 23 listopada 2016

Wegańskie dyniowe curry z cieciorką



W pierwszej relacji z mojej podróży do Australii pisałam Wam, że na okręcie, który zwiedzałam, miałam możliwość spróbowania przepysznego curry dyniowego z cieciorką. Obiecałam (zarówno sobie, jak i Wam), że danie odtworzę w Polsce. Długo nie trzeba było czekać :) Wyszło przepyszne, sycące i pożywne, świetnie rozgrzewa w jesienne chłody. Słodka dynia rewelacyjnie komponuje się z kremowym mleczkiem kokosowym, a dzięki cieciorce (bogatej w błonnik) syci na długo. W jednym daniu mamy porcję węglowodanów złożonych, tłuszczu oraz roślinnego białka, dzięki czemy jest bardzo dobrze zbilansowane. Koniecznie musicie spróbować!

Składniki (1 duża porcja bez dodatków lub dwie - jeśli podajemy z ryżem):
  • 200 g dyni
  • pół puszki cieciorki (120 g)
  • pół dużej cebuli (85 g)
  • średnia marchewka (100 g)
  • łyżeczka oleju
  • 1/4-1/3 dużej puszki mleka kokosowego (ok. 120 ml; moje miało 65% miąższu kokosa)
  • przyprawy: płaska łyżeczka curry, 1/3 łyżeczki kuminu, pół łyżeczki kurkumy, pół łyżeczki słodkiej papryki, szczypta chilli, sól do smaku
Cebulę kroimy w kosteczkę. W garnku rozgrzewamy łyżeczkę oleju i szklimy na niej cebulkę. Solimy i podlewamy odrobinę wodą (nie może przekraczać poziomu cebuli). Marchewkę trzemy na tarce i wrzucamy do cebuli. Całość przesmażamy 5 min i dodajemy pokrojoną w kostkę dynię, a następnie odsączoną cieciorkę i podlewamy mleczkiem kokosowym. Gotujemy do momentu, aż warzywa zmiękną. Doprawiamy curry, kuminem, kurkumą, słodką papryką i chilli. Można jeść solo lub z ryżem, kaszą czy kuskusem :)
Smacznego!

poniedziałek, 21 listopada 2016

The Bar Counter, baton "No added sugar", Blueberry, Almond & White Chocolate - Recenzja


Pierwszym przeze mnie próbowanym batonem z serii "No added sugar" (a drugim recenzowanym) był ten, zawierający borówki, migdały i białą czekoladę. Miałam przyjemność kosztować go jeszcze w Australii - do Polski go ze sobą nie zabrałam :) Jeśli śledzicie mojego bloga, to wiecie, że miłośniczką białej czekolady nie jestem i nigdy nie byłam - nie nią się kierowałam w wyborze wariantu smakowego. Kluczowe dla mnie były borówki - w jakiej formie je tutaj zawarli? Suszonej? A może świeżej? Czy będzie czuć ich aromat? Skąd tyle migdałów w składzie? Nie pozostało nic innego, jak spróbować, by się przekonać :)

Wygląd
Opakowanie prezentuje się dokładnie tak samo, jak w wariancie Milk Chocolate & Hazelnut, toteż nie będę się nad nim rozwodzić. Produkt ponownie jest bezglutenowy, bez pszenicy i cukru, złożony z naturalnych składników, obfitych w błonnik oraz białko. Sam batonik, natomiast, całkowicie pokryty był białą polewą - a żeby być precyzyjnym, to lekko żółtawą. Nie wróżyło to nic dobrego. Pod wpływem temperatury powietrza, ale także i moich palców, dość szybko się topiła. Całość jest zwarta i lekko twardawa, nie trzeba zbyt dużego wysiłku, by batona przepołowić - choć dzieje się to nieregularnie za sprawą dużych kawałków migdałów, uwidocznionych w strukturze. Wnętrze wypełnia brązowy ulepek z lekko granatowo-fioletowymi plamami - suszonymi borówkami.

Smak
Polewa jest wyraźnie słodka, muląca, rozpuszcza się nie tyle gładko, co lekko proszkowo - ponownie, jak w słodyczach niskiej jakości (a nie jak np. w kokosowej Princessie). Muszę przyznać, że powinni nad tym popracować. Nie czuję miazgi kakaowej, tylko słodko-proszkową tłustą polewę. Pod naciskiem zębów wyraźnie chrupią migdały, które dominują całego batona, ale dość mocno ujawniają się borówki - zarówno w zapachu, jak i samym smaku. Jestem oszołomiona - to tak, jakbym jadła muffinkę borówkową! Choć baton zawiera daktyle, głównym źródłem słodkości jest polewa i to sprawia, że nie jestem w stanie batona zjeść na raz. W strukturze wyraźnie odznaczają się chrupki sojowe, które nie nasiąkły od owoców, co jest ogromnym plusem. Gdyby popracowali nad polewą, baton zaskarbiłby sobie moje serce - głównie za sprawą owoców. Jeszcze się nie spotkałam z batonem borówkowym, a na dodatek takim, w którym faktycznie byłoby je czuć. Niemniej jednak ciekawa alternatywa dla daktylowych łakoci (o tych sklepowych, cukrowo-tłustych nie wspominając!).

Skład: migdały (22%), jogurtowa czekolada bez cukru (22%) [maltitol, masło kakaowe, mleko w proszku, jogurt w proszku, lecytyna sojowa, kwas askorbinowy], chrupki proteinowe sojowe [izolat białka sojowego, skrobia z tapioki, sól], maltitol, suszone borówki (10%), polidekstroza, inulina, daktyle
Kaloryczność: 331 kcal/100 g (132 kcal/batonik 40 g)
B 19,3
T 15,7
W29,3 /100 g
Cena: 2,5-2,8 $ (7,5-9 zł - kupiłam na promocji 2 batony za 4$)
Dostępność: Woolworths, Coles, IGA (Australia)
Ocena: 4/6
Inne warianty smakowe: Milk chocolate&hazelnut, Salted caramel & banana, Dark chocolate & Cherry

Wpis niesponsorowany. Produkt kupiłam samodzielnie.

niedziela, 20 listopada 2016

"Smakując Australię" - relacja z podróży do Australii (cz. II)




Dzień drugi 
Ponownie udaliśmy się na spacer po Sydney. Zaczęliśmy od historycznej dzielnicy The Rocks, która powstała tuż po przybyciu do Australii Arthura Phillipa wraz z pierwszą ekspedycją osadniczą. Znajdziemy tutaj wiele starych pubów (zwanymi "Hotel"). Poszliśmy do pubu The Glenmore, z dachu którego rozpościerał się niezwykły widok na City - czyli centrum Sydney. 
The Rocks
Widzieliśmy także pomnik pierwszych osadników (The Settler's Monument) - wykonany w skale (zdaje się, że z piaskowca). Następnie poszliśmy pod Harbour Bridge - i ponownie widoki zapierały dech w piersiach. Miasto położone jest nad zatoką, dlatego połączenie wody i nowoczesnej architektury niezwykle mnie zachwycało. Zawsze gdzieś "w tle" była Opera (Sydney Opera House), której zdjęć mam chyba 100 :)

Settler's Monument

Pod Harbour Bridge

Poszliśmy wzdłuż wybrzeża w kierunku wspomnianej Opery, którą obeszliśmy dookoła, a za którą zaczęły się Royal Botanic Gardens.


W ogrodach znajdziemy mnóstwo różnych roślin: znajduje się tam las w stylu azjatyckim (z bambusowym gajem), mini oczko wodne, ogród ziołowy, różany, z kannami... Dużo osób uprawia tam sport czy korzysta ze słońca, wylegując się na trawie. Jest to także miejsce spotkań towarzyskich (znajduje się tam kawiarnia oraz restauracja). My udaliśmy się karmić cockatoos. Muszę przyznać, że się ich bałam (generalnie boję się ptaków), zwłaszcza jak zaczęły na nas siadać. Okazały się jednak niegroźne i milusie, a lęk przerodził się w szczerą przyjaźń :) Gdybyście kiedyś mieli okazję karmić te ptaki (nie dzikie, bo te nie wdadzą się z Wami w taką zażyłość, jak te w ogrodach), to polecam wziąć ze sobą duuuużą ilość ziaren słonecznika :)





Wyszliśmy od strony The Domain i przeszliśmy w kierunku St. Marie of the Cross Cathedral - neogotyckiej katolickiej katedry. Bardzo przypominała mi kościoły w Londynie :) 


Znaleźliśmy także akcent polski - pomnik św. Jana Pawła II. 
Po drugiej stronie ulicy od katedry znajduje się Hyde Park wraz z dziwną fontanną, wykonaną chyba z brązu. Szybko przezeń przeszliśmy (a szkoda, bo odbywał się tam festiwal kuchni azjatyckiej i naprawdę ślicznie pachniało!), udając się w kierunku Market Street, a następnie po szybkich zakupach w Woolworths - pojechaliśmy do domu.

Dzień trzeci
Ponieważ moja siostra musiała pójść do pracy, cały dzień szaleliśmy z bratem sami :) Ale najpierw pojechaliśmy z siostrą do North Sydney (gdzie pracuje) i zjedliśmy śniadanie na plaży - z widokiem na zatokę, Harbour Bridge, City i Operę. Na szybko przyszykowane kanapki (z chlebem "pełnoziarnistym"*, górą warzyw, wędliną i awokado), a do tego w boxie mango i papaja - z kubkiem herbaty (i kawy w przypadku mojej siostry), w świetnym towarzystwie smakowały wybornie :) 

Po śniadaniu, podjechaliśmy pociągiem dwie stacje na Wynyard i skierowaliśmy swoje kroki w kierunku Darling Harbour. Przygodę zaczęliśmy od Sealife, czyli oceanarium. Na początku musieliśmy zapozować do zdjęć przed pracownikiem tej atrakcji - przyjmując durne pozy typu "Teraz surfujecie na wysokiej fali" - by móc je zakupić za szalone 30$ (90 zł - za 3 zdjęcia, gdzie wyglądamy jak idioci i jesteśmy wycięci tak słabo, że chyba dziecko w podstawówce lepiej by to zrobiło :P), czego nie uczyniliśmy. 

 Nasza przygoda rozpoczęła się od sali, w której przypomniano nam praprzodków obecnych ryb i ssaków morskich - dinozaury :) W mini akwariach pływały także meduzy (podświetlane różnokolorowym światłem), a w większym - dziwne ryby przydenne. Słaba jestem jeśli chodzi o botanikę, więc nie będę rzucać nazwami :) Najbardziej wredną z ryb, którą zapamiętałam, była Stonefish - nazwa prawdopodobnie pochodzi od jej wyglądu (przypomina bowiem porośnięty kamień), a na dodatek łatwo przez to na nią nadepnąć, co niestety kończy się wizytą w szpitalu - w najlepszym wypadku, bo niestety ukłucie jest śmiertelne dla człowieka.


Manat

W wielu akwariach można było zobaczyć także koralowce, rozgwiazdy, krewetki, małe żółwie, kraby... A wędrując podwodnymi tunelami, nad głową przepływały nam gigantyczne płaszczki (których tępy wyraz twarzy przyprawiał mnie i siostrę o ataki śmiechu :D), rekiny, ławice ryb oraz manat! To niesamowite, móc zobaczyć z bliska podwójne szczęki rekina! Na końcu czekała nas małe edukacyjne stanowisko, na którym można było dotknąć rozgwiazdę (oczekiwałam konsystencji żelki, a była o wiele twardsza - ciężko mi to do czegoś porównać... twardość kojarzy mi się jedynie z wężem :P) oraz podziwiać ogromne akwarium z Dory i Nemo, czyli Pokolce Królewskie oraz Błazenki.

Dalej udaliśmy się do sąsiedniego Wildlife - czyli zoo. Na wstępie ponownie musieliśmy pozować do durnych zdjęć, których i tak nie chcieliśmy kupić. Znowuż, ogrom gatunków zwierząt, jakie były do zobaczenia, przyprawiał mnie o zawrót głowy i nie sposób wszystkich wymienić :D 
Kangur
Oczywiście, standardowo, widziałam kangury, wallaby (czyli gatunek spokrewniony z kangurami - takie mniejsze kangury - które można znaleźć tylko w Australii i Oceanii), koale (pierwszy raz!), a także strusie Emu, kazuary (rodzaj strusia, który mnie osobiście przeraża i kojarzy się z parkiem jurajskim - gdy człowiek się do nich za bardzo zbliży i zwierzę będzie czuć się zagrożone, to potrafi zaatakować, kopiąc swoimi ogromnymi pazurami w brzuch lub - ku uciesze panów - jeszcze niżej; odnotowano jeden śmiertelny wypadek), wiele papug, gadów, płazów... 
Kazuar
Ciekawe było pomieszczenie z latającymi wolno motylami - siadały na nas i nic się nie bały! Miały niezwykłe wzory i kolory, a ich wielkość była pokaźna. Niestety, wystawa z krokodylami była w trakcie rearanżacji, więc nici wyszły z oglądania tych wielkich gadów.
Motyl, z którym przeszłam kilka ładnych metrów ;)

Śpiący koala - w parkach potrafią spać po 20 godzin dziennie (nie muszą walczyć o jedzenie), na wolności - 8 godzin na dobę
Następnie rozdzieliliśmy się z bratem - ja poszłam sama do Chinese Garden of Friendship i docelowo mieliśmy się spotkać przy wejściu na wieżę widokową w centrum handlowym Westfield na Market Street. Jak dojść do ogrodu? Z Darling Harbour kierujemy się w stronę IMAXa, którego obchodzimy z prawej strony. Następnie w lewo, przez Darling Quarter, a ogrody znajdą się po naszej prawej stronie. 

Wejście kosztuje 6$. Poleca się, by zwiedzać je zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ale szczerze - ciężko jest obrać sobie jedną trasę. Gdy dochodzimy do jakiegoś punktu nagle okazuje się, że jest jakaś ścieżka, o której wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Niemniej jednak, w środku ogrodu znajduje się stawik z liliami wodnymi i pomarańczowymi rybami. Obudowany jest pawilonami w typowo chińskim stylu. Nad oczkiem pochylają się rozłożyste wierzby, a u jego początku dominuje świątynia na lekkim wzniesieniu skalnym, porośniętym niskopienną roślinnością. 

Wszystko sprawia wrażenie bardzo harmonijnej i spójnej całości, mocno kojącej. Przyznam, że jako osoba zorganizowana lubię mieć wytyczoną, jasną i klarowną ścieżkę do przejścia - tutaj trasę można było formować dowolnie. Z jednej strony daje to poczucie wytchnienia - "W końcu w pędzie życia masz czas na samodzielne decydowanie" - z drugiej czułam się niepewnie (choć miałam mapę ze sobą i wiedziałam, że się nie zgubię - ogród jest dość mały) i cały czas mam wrażenie, że jakaś jego część pozostała nieodkryta. Piękna roślinność rewelacyjnie komponowała się z wieżowcami City w tle - naprawdę miło wspominam ten ogród i gorąco polecam go odwiedzić.

Po wizycie w Chinese Garden of Friendship wróciłam z powrotem na Darling Harbour i udałam się w górę Market Street do najwyższego punktu Sydney - Tower Eye. Ponieważ kupiliśmy pakiet 5 atrakcji za bodajże 65$ (wejście do Sealife, Wildlife, Manly Sealife, Madame Tussauds oraz Sydney Tower), nie musieliśmy stać w kolejce po bilety. Na początku mogliśmy obejrzeć film 4D pięknymi widokami Sydney, a następnie windą wjechaliśmy na taras widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta. Widać ocean, Operę, zatokę, Harbour Bridge, okoliczne wieżowce... Chciałabym zobaczyć miasto o zachodzie słońca z tego punktu, ale tak czy siak - było nieziemsko!


Gdy już sfotografowaliśmy całe Sydney wzdłuż i wszerz, zjechaliśmy na 5 piętro centrum handlowego Westfield, gdzie mieści się Food Court. Tak, tak, będzie jedzonko!

THR1VE
Spośród fastfoodowych, włoskich, burgerowych, azjatyckich knajp wybrałam... tę zdrową :) Mowa o Thr1ve. Oferują posiłki bez cukru i glutenu, a na ich stronie, oprócz menu, możecie znaleźć także wartość kaloryczną potraw oraz poszczególnych składników posiłku (możecie go skonstruować dowolnie!). Macie do wyboru także koktajle oraz kawy i herbaty. 

Ja zdecydowałam się na Clean&Green (Tasmański łosoś w sosie Teriyaki serwowany na rukoli wraz z pieczoną papryką oraz brokułami posypanymi migdałami) z dodatkową porcją brązowego i dzikiego ryżu oraz herbatę kokosową, a brat na Zeus Bowl (colesław zrobiony z jarmużu wraz z szarpaną wołowiną, sosem BBQ, jajkiem oraz batatami) i zwykłą, czarną herbatę. Moja micha była pyszna - idealnie przyprawiony, grillowany łosoś, lekko chrupiące brokuły i intensywny aromat pieczonej papryki świetnie ze sobą współgrały. Brat natomiast nie był zbytnio usatysfakcjonowany - "colesław bez sosu?" oraz "ble, słodkie ziemniaki" sprawiły, że konsumpcja skończyła się pozostawieniem batatów i odrobiny surówki. Ale to człowiek nienawykły do zdrowego jedzenia :D Ja szczerze polecam (odpowiednik naszego Lifemotiv) - tym bardziej, że cenowo wypada to świetnie (w porównaniu ze zwykłymi restauracjami) - za naszą dójkę zapłaciliśmy 37$.
Menu THR1VE - kliknij, żeby powiększyć
Po lunchu, wróciliśmy na North Sydney do pracy siostry i udaliśmy się do domu. 

Co Wam się najbardziej podoba z opisanych wyżej atrakcji?
______________________________
*Pieczywo w Australii nie przypomina naszego - bardzo ciężko tam o typowy chleb na zakwasie. Nie ma tam po prostu takiej tradycji. 95% chleba to bochenki typu tostowego - nawet jeśli są "Wholegrain", "Wholewheat", "Wholemeal" - i tak to są lekko słodkie, napompowane drożdżowe buły :) Dlatego po dwóch tygodniach spędzonych na Antypodach, z utęsknieniem spałaszowałam chleb żytni razowy na zakwasie - mniam!